Na początku i magii nacje Marii Cyranowicz były dla mnie dotknięciem. Słowo "dotknięcie" kryje w sobie wiele znaczeń Đ jest w nim wrażliwość ludzkiej skóry, jest możliwość zranienia, wreszcie Đ czai się w tej do-tkliwości doznanie tak mocne, że aż tkliwe (nie mylić z poznaniem i ckliwością !). Niepozorna półka z poezją, jeszcze bardziej niepozorny tomik (księgarnia uniwersytecka, więc łatwo mu było zaginąć wśród stosu uczonych dzieł, tak jak dziecku nietrudno się zgubić w hipermarkecie), wyciągnięcie ręki... I oto pierwsze zranienie, bo na czerni okładki, dotąd nienaruszonej, pojawiają się brzydkie ślady intruza : odciski moich własnych linii papilarnych. Fakt ten, zwyczajny przecież (bo okładki się brudzą i nie ma w tym nic ważnego), nabrał nowych znaczeń dopiero w zetknięciu z samą poezją. Okazało się, że aby wniknąć w cudze okaleczenia, trzeba do nich przybyć ze swoimi Đ porównać siniaki, wygładzić blizny, które jeszcze nie zdążyły skostnieć, zdobyć się na chwilę nieuleczalnej lewitacji, sufit do krwi pościerać o łokcie i kolana, a potem (pokonując dorosłą ociężałość) wleźć razem na drzewo morwowe i spaść z niego tak, by ziemia wydała z nami / głuchy jak owoc odgłos. Czytanie Đ to równanie dotknięć (z dwoma niewiadomymi), to splatanie swoich i cudzych linii papilarnych we wspólną (jak na obrazie Wojtkiewicza), krucjatę kruchości przeciw ciemności. Czytanie jest prawdziwe dopiero wtedy, gdy ssanie w sen przechodzi, a złączone dziecięctwem poezji dwie osoby dialogu (Akmel ? Lemka ?) jak narządy kopulacyjne śpią wtulone w siebie, gdy zimno uszczelnia je opakowując chłodem.
   
Wnikałam w świat tej poezji przez pryzmat kwadratu wyrwanego czerni. Krucjata dziecięca Witolda Wojtkiewicza nie przypomina bram raju. Jest raczej (jak i poezja ukryta za okładką) pisaniem rękami w powietrzu, oswajaniem rzeczywistości na wzór Ignacego (wiersz mimikalia), który pstrykając zdjęcia Đ boi się trochę mniej (tak obłaskawiają świat dzieci i artyści Đ podobno Bruno Schulz w momentach lęku kreślił palcem w powietrzu kształt domu). Nieważne, czy to miejsce wybraliśmy sami, czy też to ono nas wybrało, ważne, by z piaskownicy kwadratu uczynić sobie przestrzeń / nie do zdobycia przez / cokolwiek przyjdzie po nas, / nie do wydarcia z pamięci / głębokiej jak czerń aksamitna kota, / którą trzeba będzie oswajać już do końca świata. Czasoprzestrzeń dziecięcej wędrówki oddziela jej uczestników od świata racjonalnych dorosłych, tak jak krąg światła przy dziecięcym łóżku oddala zmory ciemności. Czym jest to "wspólne miejsce", w którym uprawia się omamizm wspólnotowy, zaciskając miniaturowe pięści, by tym czasem lęk się nie stał ? Sanatorium wyobraźni Marii Cyranowicz jest język poezji Đ pokaleczony, pełen przejęzyczeń i seplenienia, uparcie wywracany na wspak (albo do góry nogami), nie dla samej radości przedrzeźniania jednak, lecz dlatego, że dla samotnego, wystraszonego dziecka mowa całkowicie prywatna jest jedyną szansą zaistnienia w świecie, w którym wszystko jest zamiast lub nico. Lingwizm i magii nacji tym się różni od większości znanych mi "lingwizujących" odmian poezji (a różni się ! tak bardzo narzekająca na brak w najmłodszej literaturze "języków osobnych" krytyczka daje nam najlepszy przykład poetyckiej "samoswojości"), że nie jest wydumaną, z góry założoną metodą, lecz naturalnym odruchem, przekonaniem , że nie można mówić inaczej. Język poezji Đ jak znamię na skórze, jak grupa krwi, jak kod genetyczny Đ jest wpisany w konkretnego człowieka, ale nie każdy poeta umie się w niego wsłuchać i Đ w pisaniu Đ być mu naprawdę wiernym. Autorka i magii nacji nie zdradza. Przychodzi z numerem choroby przyszytym do skroni i aż do ostatniego słowa jest sobą : kruchym zestawem naczyń krwionośnych / przenoszonym przez zestawy znaczeń. Dzięki tej wierności "sobie-w-mowie" poetka osiąga coś więcej niż "przyjemność estetyczną", jaką jej teksty wywołują w odbiorcy. I magii nacjom się ufa, wierzy się im na tyle mocno, że jeden bezradny gest wskazania "tu mnie boli" wystarcza, by za nim podążyć, by dołączyć do dziecięcej krucjaty.
   
Na koniec jeszcze słowo o okładce. Rzadko bywa tak, że zwykła obwoluta nabiera Đ jak w przypadku i magii nacji - symbolicznych znaczeń. Znam jeszcze jedną poruszającą historię, która dotyczy okładki sprzed ponad stu lat. Chodzi mianowicie Đ a wspominam o tym nie przez przypadek Đ o okładkę do Lirenki Teofila Lenartowicza, którą narysował (na prośbę przyjaciela, bo jeszcze wtedy obaj poeci przyjaźnili się ze sobą) nie kto inny jak Cyprian Kamil Norwid. I nie byłoby w tym (znowu !) nic zadziwiającego, gdyby nie przepaść dzieląca nadświadomego w erudycji i "ciemnego w piśmie" Norwida od Đ zdawałoby się Đ ckliwego i infantylnego "lirnika mazowieckiego" - Lenartowicza. Okładka Lirenki jest wzajemnym zrozumieniem, wspólnym (choć tak różnym w myśli, słowie i kształcie) byciem w poezji. Wzruszenie, podobne temu, jakie musiał odczuwać Norwid wnikający w poezję przyjaciela, stało się Đ dzięki i magii nacjom Đ również moim udziałem. Takie wrażenie wiąże się ze wstydem i smutkiem dorosłego, który patrzy na bawiące się dzieci i wie (właśnie "wie", a nie "czuje"), że już wszystko utracił. Nie chodzi o "raj utracony" dzieciństwa Đ ono bowiem nigdy nie było rajem Đ chodzi raczej o zdolność dziecięcych oczu, które jeszcze dostrzegają, że wszystko, co święte, jest kalectwem, zdolność piąstek, które potrafią w sobie schować świat, o zdolność języka, który Đ jak w zabawie "kamień-mowa" Đ potrafi obłaskawić każde zło. Poezja Marii Cyranowicz to Đ jak nazwała Maria Janion pisarstwo Lenartowicza właśnie- Đ idylla, ale "idylla zraniona". Zraniona Đ czym ? Chociażby faktem, że trwałość choroby sierocej trzeba przedłużać, by z niej Đ jak ze spodenek na szelkach - nie wyrosnąć, dziecięctwo wydzierać wiedzy, zranienia Đ ironii, a samoswoje gaworzenie Đ racjonalizmowi myśli i języka. Poeta zaczyna pisać jak dziecko rzucające tomahawkiem zza kanapy Đ pisał Jerzy Kwiatkowski o poezji Stanisława Grochowiaka (nota bene jednym z niewielu "cudzych głosów", jaki dosłyszałam w mizerabilistycznych, utrzymanych w poetyce litoty wierszach Marii Cyranowicz, był właśnie "głos" Grochowiaka). Myślę, że prawdziwy twórca nigdy zza kanapy nie wychodzi, a tomahawka nie porzuca nawet jeśli to tylko nieszkodliwa zabawka. Prawdziwie wielki poeta na zawsze już pozostaje "podszyty dzieckiem".
   
I magii nacje - tomik "wielkiego duchem maleństwa" Đ pokazały mi ("wielkiemu małodusznemu"), jak do zranień dojrzewać, jak nimi pisać i czytać, i jak nie pozwolić się im zabliźnić. Dwadzieścia niepozornych wierszy jeszcze długo będzie pulsować we mnie bólem. Puls bólu zaś oznacza istnienie. To znamię wielkiej poezji.
   
Joanna Mueller