Zawsze chciałem napisać recenzję własnego tomiku. Oczywiście, pod pseudonimem. Brało się to stąd, że pierwsze moje zbiorki przechodziły bez echa i w związku z tym nie wiedziałem, jak daleko posunięta jest moja grafomania. Nikt nie chciał powiedzieć, co myśli, co naprawdę sądzi: koledzy uzbrajali się w tajemnicze uśmieszki; najpierw byli to koledzy i koleżanki z polonistyki, potem z filozofii. Redaktorzy czasopism gdy wreszcie zaczęli odpisywać Đ raczyli mnie dwuzdaniową informacją, że są iskry talentu, ale miejsca w gazecie brak na te iskry. I tak się toczyły moje wczesne lata literackie w dużej melancholii i lekkim obłędzie. Na szczęście miałem dom i tysiące spraw z nim związanych. Założywszy wcześnie rodzinę, uniknąłem gehenny młodych literatów, którzy muszą wypić całe morze wódki (z redaktorami), żeby wreszcie zobaczyć swoje nazwisko w druku. Ja więc słałem, bardzo długo bez rezultatu, między jedną wyżymaną pieluszką a drugą, teksty, nie kojarząc się nikomu z nikim i z niczym, nie zamieszany w żadne afery (pod nazwą "nowej prywatności" czy "nowej dekadencji"), nie związany z żadną koterią.
   
Pierwsze wprawki recenzenckie związane były więc z własną osobą, z własną pisaniną. Były to samointerpretacje. Myślę, że to dobra szkoła krytycyzmu, a jednocześnie czegoś, co nazwałbym anachronicznie - "czułym wglądem". Pozwalało to następnie sięgać po wiersze innych z punktu widzenia dopiero co przebytej lekcji wczuwania się i ułatwiało wyczuwanie, o co naprawdę (?) w tekście chodzi i z jaką osobowością, choćby najperfidniej skrytą i wystylizowaną, mamy do czynienia. Własne poezjowanie, mechanizmy tej czynności duchowej w gruncie rzeczy niewiele różnią się od sposobów postępowania innych poetów: zaopatrzony w takie przesłanki rozpocząłem jakieś siedem lat temu żywot recenzenta. Dlaczego tak późno? Z powodu długotrwałej niemożliwości przekroczenia bariery. Potrzebowałem wiele lat, żeby porzucić niezłomne zasady nienaruszania świętego poetyckiego tabu, które Đ jak sadziłem Đ doznałoby niesłychanego uszczerbku rażone bezczelną dociekliwością dyskursu; chodziło też o porzucenie zasady bezwzględnego rozdzielania subiektywizmu wypowiedzi poetyckiej od obiektywizmu wypowiedzi krytycznej. Uważałem, że takie rozdwojenie poetyckiej jaźni i rozregulowanie zmysłu estetycznego jest szkodliwe i doprowadzi do uwiądu: wyrachowany krytyk zabije spontanicznego poetę. Czytane w prasie literackiej lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych recenzje upewniały mnie, że absolutnie niezbędny jest wyniosły dystans, że wiersz czy zbiór wierszy jest przedmiotem usytuowanym pod butem recenzenta (chyba że chodziło o nową propozycję Szymborskiej, Herberta... tu można dodać jeszcze parę nazwisk tworzących enklawę nienaruszalności). Ze stylu tych recenzji wynikało, że pisze je bezbarwny, anonimowy osobnik skazany na krytyczne galery, poniekąd zniewolony opresyjną koniecznością, czyniący twórcy niesamowitą łaskę obrzucenia karkołomnie naciągniętymi sformułowaniami. Ból i męczarnie wijącego się krytyka wynikały być może z faktu, że miał do czynienia z ciałem obcym, którego chciał pozbyć się jak najszybciej. Powstawał w mojej głowie obraz poczekalni pełnej chudoliterackich petentów ściskających w garści swe cienkie książeczki, po które z zakratowanego okienka sięgają ręce zmęczonych i nisko opłacanych recenzentów.
   
Przez lata gdzieś tam w mojej podświadomości wiła sobie gniazdo (na to jednak potrzeba lat) wizja programu estetycznego, który jest w pewnym sensie wysublimowanym odzwierciedleniem prawstrząsu, pradoznania, praemocji. Nadbudowywanie bierze się z lektur, ale również z życia. Życie podpowiada lektury, lektury podsuwają modele do życiowego zaaprobowania. Modele reagowania, modele postaw, modele odpowiedzi. Lektury bardzo szybko Đ oczywiście, w przypadku niektórych tylko ludzi Đ z obowiązkowych i narzucanych stają się dobrowolne i upragnione. Lekturą w szerokim rozumienia słowa może być każde doświadczenie stymulujące rozumienie losu, w tym zakresie również doświadczenie czytelnicze.
   
Mamy więc podstawę emocjonalną, zlepek czegoś archaicznego, rodzaj dzieciństwa psyche, na co kładzie się już cień powagi Đ to wiedza wynoszona z różnych źródeł, która podsuwa nam schematy, linie podziału, konwencje i hierarchie. Widzimy wówczas, że kłębiące się w nas przeczucia i pożądania estetyczne dają się Đ mimo swej burzliwości i niepowtarzalności Đ wpisać w istniejące od setek lat podziały. Okazuje się, że zawsze byli jacyś starzy, którzy wymyślony w młodości wzorzec konsekwentnie narzucają i zaciekle bronią, dochodząc do strupieszałej statyki literackiego układu, jak również jacyś młodzi, których pradoznanie egzystencjalne wymuszało całkowicie odmienny model przeżywania i literackiego eksplikowania. Starcie miedzy paradygmatami nabierało cech walki pokoleń, często szukając wsparcia w zachodzących jednocześnie przemianach społeczno-politycznych i ideologicznych.